Jadąc na Ukrainę myślałam, że Charków to taki większy Donieck, tyle że z metrem. Oj, jak bardzo się myliłam!
Wycieczkę do Charkowa zaproponowała mi Larisa. Tym się różniła od innych wyjazdów, że nie była popijawą, a większość uczestników stanowili Ukraińcy. Może własnie dlatego nie była popijawą, bo z wyjazdów w głównie polskim towarzystwie mam nie najlepsze wspomnienia. A więc pojechała nas siódemka: Larisa, Kristina, Swieta, Pasza (za jakie grzechy...), Fabien (biedactwo, niewiele rozumiał, bo gadaliśmy głównie po rosyjsku), Magda i ja.
Podróż platzkartą nie była taka zła jak ostatnio. Nie było chrapania na trzy głosy i nikt nie został w Dnipro. Może dlatego, że nie jechaliśmy przez Dnipro. Za to okazało się, że pokonanie odcinka Donieck-Gorlowka (50 km) pociągiem zajmuje 2 godziny. Teraz już wiem dlaczego do Charkowa jedzie się osiem (i dobrze, jakby jechał krócej to by się nie można było wyspać). Na miejscu byliśmy o 5. Dziewczyny, na naszą prośbę, znalazły kabiny prysznicowe, więc się nawet można było wykąpać. O 6 rozpoczęliśmy zwiedzanie. Okazało się, że chociaż dla Swiety była to pierwsza wizyta w byłej stolicy Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, miałam wrażenie jakby znała to miasto na wylot. Tak profesjonalnego przygotowania do zwiedzania nie widziałam od dawna.