środa, 8 sierpnia 2012

Delfiny, chaczapuri i beton, czyli Marshrutki zwiedzają Krym

Nasz projekt skończył się wraz z EURO, ale samolot do domu miałyśmy dopiero 12.07, więc dodatkowe dni trzeba było efektywnie wykorzystać. Gdzie nas jeszcze nie było? Na Krymie. To jedziemy!



Dziennik pokładowy

Dzień 0 - marszrutka widmo
Pakowanie, ważenie, przeprowadzka. Idziemy na przystanek. Siedzimy godzinę, 35A nie widać. Dzwonimy po taxi. 37 grn, czyli znacznie taniej niż w grudniu. Sala oczekiwań w kładce nad peronami bardzo mnie zaskoczyła. Warunki lepsze niż na londyńskim lotnisku. Tylko z klimą przesadzili. Na przyszłość: nie gadać o delfinach, bo wywołują głupawkę. Pozwoli to na uniknięcie karcących spojrzeń Ukraińców w poczekalni.

Dzień 1 - Radzieckie kino
Pobudkę o 7 rano zgotowały mi biegające po korytarzu dzieci. "Patrz, patrz! Innostranka się obudziła!" Super, znowu robię za atrakcję turystyczną. Odgarniam zasłonkę i oczom nie wierzę. Wygrzebuję spod poduszki okulary i spoglądam jeszcze raz. Błękitne, bezchmurne niebo i pola słoneczników po horyzont. Zupełnie jak we "Wszystko jest iluminacją". Cudowne odzwierciedlenie flagi ukraińskiej w przyrodzie. Jestem w raju. Ukraińcy/Rosjanie po spożyciu tradycyjnego pociągowego śniadania ponownie kładą się spać. Jak dla mnie to bez sensu, ale to ja tu jestem gościem. Wracam do pozycji horyzontalnej i w półśnie docieram do Symferopola. Plan jest taki, że zwiedzamy Eupatorię, nocujemy w Symfe* i następnego dnia ruszamy do Sewastopola. Plan nie przewidział jednej rzeczy: Symfe nie jest miastem turystycznym. Generalnie nic tam nie ma. Babuszek oferujących nocleg też nie. Tylko trolejbusy, kable i billboardy. Po dotarciu do przecudownego placu głównego decydujemy się jak najszybciej opuścić to ubogie duchem miejsce. Zmieniamy plan i ruszamy do Sewastopola.

электричка

Nasz pierwszy raz w elektriczce. Jest cudownie. Drewniane ławki - to jest klimat! Magda układa się do snu, ja podziwiam widoki. Z kilometra na kilometr coraz bardziej imponujące. Czuję się jak w filmie Kusturicy. Znalezienie noclegu zajmuje nam minutę. Co prawda spodziewałyśmy się napisów "квартиры" lub czegoś w tym stylu, ale "жилье посуточно" też dało się zrozumieć. Po ogarnięciu się (prysznic!!!) idziemy na spacerek. Fajna promenada, morze całkiem przyjemne (nie śmierdzi jakoś strasznie), ludzi sporo, czuć wakacyjną atmosferę. Magdzie przypominają się wszystkie radzieckie filmy o tematyce morskiej. Dziwne uczucia budzi w nas tylko nieustanny widok okrętów i marynarzy Floty Czarnomorskiej, ale chyba tylko w nas...
zachód słońca w Sewastopolu


miasto-bohater

Poza tym musiałam przedefiniować słowo "plaża" w moim słowniku bazującym na SJP**, bo u mnie plaża znaczy piasek, ewentualnie kamyczki, a nie skały. Ale już to sobie w głowie zaktualizowałam.

Dzień 2 - Grecja
Dawid mówił, że Chersonez Taurydzki to tylko ruiny i nie ma tam nic ciekawego, ale dla nas wizyta w antycznym greckim mieście zawsze jest ciekawa. Ja nigdy w Grecji nie byłam, dla Magdy to okazja do wspomnień. Cudo. W pełni zasłużone miejsce w gronie 7 cudów Ukrainy. W sklepiku przy muzeum zaopatrujemy się w bardzo ładne pocztówki. Wyprodukowane w Serbii. Po południu Magda ma już dość słuchania w kółko "A gdzie są delfiny? Pójdziemy poszukać delfinów? A chłopcy widzieli delfiny, ja też chcę!" i dzwoni do Leny. Lenka precyzyjnie podaje współrzędne miejsca, w którym w maju nasi znajomi mieli przyjemność oglądać te przemiłe zwierzątka na wolności. Jedziemy. Właściwie to płyniemy, promem. W drodze na plażę (taką z piaskiem i kamieniami) zaopatrzyłyśmy się w wełniane skarpety (dla mamy) i orzechy w syropie. Ciekawe doświadczenie. Wypatrując delfinów przyszło mi do głowy, że można by się było wykąpać, ale jak zobaczyłam stado meduz to mi się odechciało. Delfiny się nie pojawiły.
Chersonez

rybkę?

coś, co można nazwać plażą


Dzień 3 - Chaczapuri oraz Polska w turecko-andaluzyjskim klimacie
Bakczysaraj. Miało być turecko-andaluzyjsko, było... polsko. Na ulicach zaczepiają nas po polsku, w pałacu polska wycieczka, w drodze na Czufut Kale ciągle mijałyśmy Polaków. Poza tym wszystko na miejscu. Pałac chanów - jak Alhambra. Uliczki miasta - jak Albaicín. Natasza wygląda jak krymska Tatarka, albo nasza przewodniczka wygląda jak Nati. Nie mogę się zdecydować. Ekskursję po pałacu miałyśmy za darmo, bo nas zaczepiła pretendentka do zawodu przewodnika i na nas ćwiczyła oprowadzanie. Sympatyczna, ciekawie opowiada, dużo wie. Podczas przerwy na obiad towarzyszył nam mały, zaniedbany kot, który plątał nam się pod nogami. Cały był w okruszkach, bardzo chciał się przytulić do Magdy, ale ona mu na to nie pozwalała.
pałac chanów


Wejście do monastyru Uspieńskiego jest darmowe, юбки też. Wypchaj się, Swiatogorsku! Przy monastyrze słychać było burzę, ale na szczęście zaczęło lać jak już byłyśmy w marszrutce na dworzec po zejściu z Czufut Kale. A Czufut Kale robi wrażenie. Żydowskie miasto na płaskowyżu, bardzo wysoko, wietrznie. Świetna akustyka w jaskiniach. Piękne widoki.
Czufut Kale




Dzień 4 - Piąty kilometr
Od rana deszcz. Wycieczka na śniadanie zakończyła się przemoczonymi ciuchami i przebarwieniem stóp. Magdy na niebiesko, moich na pomarańczowo. Wczesnym popołudniem ruszyłyśmy na poszukiwanie delfinów. Lena mówiła, że Balaklawie точна będą. To jedziemy. Na 5 km. Cokolwiek to znaczy. W Balaklawie są jachty, piękne zniszczone domy, nowe okropne domy, była baza wojskowa dla łodzi podwodnych i nic więcej. Wspięłyśmy się więc na górę żeby popatrzeć na miasteczko z lepszej perspektywy. Żeby zobaczyć delfina trzeba było jednak wypłynąć na otwarte morze. Wsiadamy na prom na plażę. Ledwo wychodzimy z zatoki, a już je widać! Takie małe są! Plaża też jest mała, nawet na ląd nie zeszłyśmy, bo nie było po co. Zdjęć delfinów brak, za bardzo się nimi zachwycałam żeby im robić zdjęcia.
ciepły letni deszczyk

piąty kilometr

Balaklawa


o! tu gdzieś były delfiny!

Wieczorem wybrałyśmy się na najlepszą sewastopolską imprezę, czyli pod pomnik zatopionych statków, gdzie każdego wieczora gra najlepszy uliczny zespół jaki widziałam.
o, ten!


Dzień 5 Ałuszta w dzień, Ałuszta w nocy
Jedziemy do Aluszty. Marszrutka się zepsuła pół godziny po opuszczenia Sewastopola. Szkoda, że nie zepsuła się pół kilometra dalej, bo akurat tam stała cerkiew-latarnia morska i okolica była znacznie ciekawsza niż w miejscu, w którym staliśmy. Nie mamy pojęcia jak nam się udało dotrzeć do Jałty w jednym kawałku. Po lewej były góry, po prawej przepaść i morze, a my zepsutą marszrutką z podniesioną maską (!!!) jedziemy serpentynami. W Jałcie odwiedziłyśmy dyspozytora oraz kasę, dostałyśmy bilety do Aluszty i ruszyłyśmy w dalszą drogę.

Pierwsze wrażenia z Jałty? Jak oni mogli taki malowniczy widok zepsuć betonem??? Radzieckich urbanistów wysłałabym na Syberię. Albo lepiej nie, bo też ją betonem zaleją...

W Aluszcie nawet plaża jest z betonu. Za to pan z budki z shoarmą pięknie kroi kurczaka, przydałby mi się taki w domu. Tymczasem Polska wygrała Ligę Światową, a ja siedzę w jakiejś Aluszcie zamiast w Sofii lub przynajmniej przed telewizorem. Odliczamy dni do powrotu do domu, nie wiemy tylko który mamy na myśli...
nie ma to jak jeździć z podniesioną maską...

"plaża"

Dzień 6 Nie taki beton straszny, jak się przy wjeździe wydaje
Pałac w Alupce jest fajny, udane połączenie neogotyku i mauretańskich koronkowych wykończeń. Plaża też fajna, woda ciepła i czysta. Wybrzeże wąskie i kamieniste, ale da się przeżyć. Jaskółcze gniazdo wygląda naprawdę ładnie. Pałac w Liwadii jest piękny. Taki biały i arabski. Jak im się udało ten arabski styl wpleść tak, że mnie nie razi eklektyzm? Nabiereżna w Jałcie nie jest aż taka straszna. Gdy wjeżdża się w głąb miasta można zauważyć wiele drewnianych domków z pięknymi werandami. Damulki z pieskiem niestety nie widziałyśmy, za to widziałyśmy wiele zwierząt w niewoli wykorzystywanych w karygodny sposób.
pałac Woroncowa. Alupka.

Jaskółcze gniazdo. Gaspra.

pałac Potockich w Liwadii

nabereżna w Jałcie

Dzień 7 37°C
Trolejbusem do Symfe, bagaż zostawiamy w przechowalni i naszym nowym ulubionym środkiem lokomocji jedziemy do Eupatorii. Nie na plażę, bo nas to nie kręci. Jedziemy zobaczyć dzielnicę karaimską. Warto było. Mimo niesamowitego upału palącego mi skórę głowy byłam w stanie zachwycać się białym marmurem i winoroślami. Przechadzając się uliczkami miasteczka można poczuć klimat tamtych lat. Trochę nastrój mi zepsuła informacja, że największa krymska cerkiew (całkiem ładna zresztą) została postawiona w celu uczczenia wypędzenia Turków z Krymu. A postawiona została tuż obok meczetu... Magda 37-stopniowy upał znosiła znacznie gorzej, więc zamiast iść na plażę (piaszczystą!) szukałyśmy cienia w parku. Elektriczką wróciłyśmy do Symfe, platzkartą do Doniecka, a później samolotem do Warszawy.

kenesa karaimska


cerkiew
Więcej zdjęć w galerii:
Krym


I tyle. Może za rok pójdziemy z Anią w krymskie góry? Marzy mi się Aj-Petri i jaskinie.

*oj, skrótów nazw miejscowości to używałyśmy dużo... Symfe, Sewa, Eupa, Bakczy...
** SJP: plaża «piaszczysty lub żwirowy teren pozbawiony roślinności, położony nad brzegiem morza, rzeki lub jeziora»

1 komentarz:

  1. a Szczepa ode mnie z roboty jedzie na urlop na Krym! i juz ją lubie :) a my za rok w góry jak najbardzije :)

    OdpowiedzUsuń