wtorek, 15 listopada 2011

Border

Granice między państwami przekraczałam nie jeden raz. Pamiętam czasy, gdy stało się godzinę na przejściu w Słubicach w oczekiwaniu na wjazd do Niemiec, pamiętam szczegółową kontrolę paszportową na granicy francusko-szwajcarskiej (pierwszy raz widzieli polski paszport), wiem jakie jest główne źródło utrzymania ludności przygranicznej. Ale czegoś takiego, jak w czwartek na granicy polsko-ukraińskiej Medyka-Szeginie nigdy nie widziałam. I wolałabym tego uniknąć w przyszłości. Co jest raczej niemożliwe, bo w grudniu czeka mnie podobna wycieczka.
przejście w Medyce. copyright by National Geographic.
 u nas było gorzej.


Dotarłyśmy do Lwowa w południe, po 22 godzinach w pociągu. Po drodze dowiedziałam się, że pociąg po rosyjsku to поезд (czyt. pojezd). A ja myślałam, że Magda nie pamięta jak jest pociąg i świetnie sobie radzi zastępując to słowo uniwersalnym pojazdem... Do granicy dojechałyśmy marszrutką, miły pan wskazał nam drogę do pieszego przejścia granicznego. Po kontroli po stronie ukraińskiej ("co pani robiła na Ukrainie?", "dla jakiej organizacji pani pracowała?") przed nami pojawiła się kilometrowa kolejka do polskiego punktu kontrolnego. Trochę rozczarowane i bezradne stanęłyśmy na końcu kolejki i zaczęłyśmy obdzwaniać swoje rodziny i znajomych. Ale pewna miła Ukrainka powiedziała nam, że nie musimy tu stać, że nas przepuszczą aż do bramki i możemy zagadać pana celnika - może nas wpuści drugą bramką. No to poszłyśmy. Pan nie był miły, kazał nam wrócić do kolejki. Ale nie na koniec, tylko do pierwszej grupy w kolejce. Skróciło nam to czas oczekiwania na audiencję u służby celnej o jakieś 3 godziny. Udało się wyrobić w godzinę.

Co się ukazało naszym oczom jako pierwsze po polskiej stronie? Biedronka! Niestety kartą tam płacić nie można, a u mnie w portfelu jedynie 5 zł, więc tam nie poszłyśmy. Bankomatu w okolicy brak, ale za to w centrum Medyki są delikatesy, w których można płacić kartą. Udałyśmy się więc do tego hmm... centrum. O ile wieś może mieć centrum. Zrobiłyśmy zakupy (wódka dla Piotrka - Żołądkowa gorzka na trawie żubrowej, Lech dla Dawida, Nutella dla nas) i po wypiciu kawy postanowiłyśmy wrócić na granicę. Byłyśmy dobrej myśli, bo przecież widziałyśmy godzinę wcześniej, że kolejki do przejścia właściwie nie ma.

Ale okazało się, że jednak jest. I to długa. Chociaż właściwie ciężko to nazwać kolejką. Raczej był to dziki tłum krzyczący na siebie, pchający się do bramki i myślący tylko o tym żeby jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie nie myśląc o zdrowiu i życiu innych ludzi. Tak napierali na drzwi wejściowe dla niepełnosprawnych, że udało im się je otworzyć. Celnicy nie wiedzieli jak ich zatrzymać. Wszyscy mieli ze sobą jakieś wózki i wielgachne torby wypchane po brzegi. Nie wiem co oni kupują w Polsce. Poza butami i ubraniami chyba nie ma niczego godnego uwagi, a nasza odzież i obuwie raczej się nie sprzedaje w ukraińskich sklepach. Dlaczego? O tym w osobnym wpisie.

Czas, który spędziłam próbując dostać się do punktu kontroli paszportowej jest bliżej nieokreślony. Cała ta przeprawa trochę mi się rozmywa w pamięci, bo wolałabym jak najszybciej o tym zapomnieć. Kilku panów szarpało mnie za plecak i ramię. Ktoś mi zgniatał nogę wózkiem, ktoś mi wykręcił rękę. Poza tym cały czas mnie pchali, więc nie mogłam oddychać, nie miałam możliwości najmniejszego ruchu i tylko myślałam o tym, żeby nie dać się zgnieść. Po wszystkim trzęsłam się przez godzinę, wszystkie mięśnie bolały mnie przez dwa dni.

Sama kontrola trwała jakieś 15 sekund. Na ukraińskiej granicy jakieś 30 sekund. Zero problemów. Ale nigdy się tak nie bałam o swoje życie, nigdy tak nie przeklinałam, nigdy tak się nie darłam na ludzi.

W grudniu powtórka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz